Nie jestem wielkim fanem popularnych zwłaszcza w czasie wakacji mszy pod gołym niebem – na kajaku, na polanie, czy na plaży. Wyłazi teraz ze mnie (głęboko dotąd ukryty) tradycjonalista, ale jestem zdania, że w Polsce, gdzie kościołów nie brakuje, na liturgię, nawet tę wakacyjną, powinno się jednak pofatygować do pobliskiej świątyni. Zapoznając się przy tym z lokalną parafią, wziąć na siebie modlitwy, które zostawili w tych ścianach miejscowi, zostawić im część swojego jarzma. Nie widząc się, jakoś jednak się przed Bogiem spotkać.
Korzystajmy z tych kościołów póki je mamy, spieszmy się kochać te mury, które naszym braciom na świecie tak ciężko zdobyć i utrzymać.
Kilka dni temu uczestniczyłem we mszach odprawianych pod chmurką (a konkretnie pod wiatą) w ośrodku wypoczynkowym, zarządzanym od niedawna przez polskich jezuitów, nieopodal miasteczka Karakoł nad jeziorem Issyk – kuł w Kirgistanie. Celebransami byli jezuita z polski i jego młody kolega z USA, uczestnikami pomagający w czasie wakacji w ośrodku polscy wolontariusze, polski konsul i ja. Letnicy z trwających podówczas w ośrodku turnusów zajęci byli swoimi sprawami. Zaraz za nami jakieś dzieci z zapałem rysowały, kilka metrów dalej ktoś grał w piłkę, w pobliskiej altance kierowcy mikrobusów zajadali pyszne melony z Doliny Fergańskiej, paląc papierosy, rechocząc i obmyślając głośno kolejne sposoby na podryw nieprzystępnych polskich wolontariuszek. Niepełnosprawny intelektualnie chłopak bawił się z psem i recytował sam do siebie jakieś podniosłe frazy, ktoś okręcony ręcznikiem wracał znad jeziora i z głośnym piskiem wskakiwał pod kran z zimną wodą.
Słowa księży, spokojny rytm mszalnych modlitw, to niknął w tym hałasie, to – gdy otoczenie na moment przycichło – znów wracał na pierwszy plan. Najbardziej niesamowite było jednak to, że trwał. Że liturgia wcale nie unieważniła tego harmidru, nie przywołała na ten świat Jezusa, który kazałby wszystkim się zamknąć, zamrzeć w bezruchu zamilknąć i patrzeć tylko na Niego.
Działo się dokładnie to, co w czasach, w których On był na ziemi. Ludzie wokół żyli swoimi sprawami, świat kręcił się na całego, nie dostrzegając że jego sens jest nie w centrum ludzkiej uwagi, a zawsze obok: w żłóbku, w Galilei, na krzyżu – który pospiesznie mijali ludzie biegający w ukropie, by przygotować się do uczczenia Boga w czasie święta Paschy.
Wewnątrz świata, ale nie w jego centrum, obok. Niewykluczone, że to właśnie będzie nasza, chrześcijańska„miejscówka“ w Europie najbliższych lat. Nie ma się na to co oburzać, Jezus tego nie robił, nie podbijał siłą centrum świata, Jerozolimy albo Rzymu. Nie wykłócał się o swoje, nie szarpał. Był z ludźmi, był Dobry, mimo że to był Jego świat nie rościł sobie praw do ludzkich serc, do nikogo się nie włamywał, pozostał uzależnionym od gościnności innych przybyszem.
Kto by chciał przekonać się, jak się czuł i co może czekać nas za tych pięćdziesiąt czy sto lat, gdy chcąc niechcąc z Kościoła Triumfującego zmienić się będziemy musieli w Kościół pierwszych chrześcijan, może wybrać się do Kirgistanu. Oszałamiająca przyroda, sympatyczni ludzie, ciekawa mieszanka postsowieckiego bałaganu z duchem Orientu. W całym pięcioipółmilionowym kraju – około dwustu katolików (zdecydowana większość Kirgizów to wyznawcy islamu). Dwie parafie, w Osz i Dżalalabadzie, obsługiwane przez pięciu księży (jeden z nich to miejscowy biskup). W jednej na niedzielną mszę przychodzi zwykle kilkanaście osób, w drugiej dwadzieścia do trzydziestu.
Państwo wymaga, by Kościół katolicki nie prowadził jakiejś rozbudowanej działalności ewangelizacyjnej, księża w miarę możliwości starają się więc gromadzić i docierać do ludzi przez ofertę kulturalno – dobroczynną. Prowadzą zajęcia i obozy językowe dla studentów, starają się dożywiać dzieci w domach dziecka, wszystko w skali mikro, bez spektakularnych efektów ale i bez frustracji, że ich nie ma.
Bycie w gronie kilkunastu dziwaków klękających pod wiatą przed białym opłatkiem, w morzu kilkuset zajętych swoimi sprawami ludzi – to naprawdę uczy pokory. Ale też przypomina, że Kościół nigdy nie przestał być “małą trzódką”, nawet jeśli rosnący stan posiadania omamił go kiedyś na tyle, że myślał o sobie inaczej.
Świadomość, że jedyną dostępną metodą ewangelizacji jest karmienie głodnych i pomoc w nauce, czyli po prostu bycie dobrym człowiekiem, to też memento które mogłoby przydać się już dziś i nam w Polsce, gdzie ludzie o Bogu słuchać nie chcą, a Kościół ich wkurza. Nie ma się co cisnąć na laicyzację i lamentować nad upadkiem religijnej świadomości oraz obyczajów. Skoro dotychczasowe metody przestają być skuteczne, należy sięgnąć po inne, od zawsze w Kościele obecne. Nie patrząc na to, czy dostaniemy w zamian wyznanie wiary, czy nie dostaniemy (jak pewien muzułmanin, który mojemu znajomemu w jednym z krajów Azji Środkowej zobowiązał się udzielić poważnego rabatu na melony, jeśli tylko wypowie islamskie wyznanie wiary, szahadę), uzdrawiać chorych, pocieszać smutnych, karmić głodnych – dawać nadzieję komu popadnie i nie oglądając się na nic.
Naśladować Jezusa nauczającego już umiemy (czasem próbując ów wzorzec nawet prześcignąć i udoskonalić). Wciąż chyba jeszcze przed nami uczenie się naśladowanie Jezusa leczącego, karmiącego, spotykającego się z ludźmi tak, że natychmiast zostawiali wszystko i szli urzeczeni jego Światłem. To niezbędna umiejętność. Europejczykowi (ale nie tylko) nie starcza dziś wyobraźni, by zobaczyć Boga w niebie, trzeba Mu go więc najpierw spokojnie pokazać w człowieku.