Widząc żebrzące dzieci w autobusach i tramwajach, zawsze zastanawiałam się gdzie mieszkają, jak żyją? Patrząc na nie bolało mnie serce i ogarniał smutek, że tak wygląda ich dzieciństwo.
Choć było to wiele lat temu, bardzo dobrze pamiętam pewnego chłopca grającego na akordeonie. Miał może 9, 10 lat. Chłopiec ten grając wczuwał się w muzykę tak bardzo, że patrząc na niego odnosiłam wrażenie jakoby on cały był i żył tą muzyką. Oboje wysiedliśmy na tym samym przystanku a ja obserwowałam go dalej. Chłopiec nie przestawał grać i jasnym było, że muzyka jest dla niego wszystkim. Pomyślałam wtedy, że być może właśnie marnuje się jakiś wielki talent…
Zawsze starałam się do tych ludzi jakoś zagadać, zapytać jak dzieci mają na imię i skąd pochodzą. Najczęściej wymieniali Mołdawię. Zastanawiałam się wtedy jak mogłabym im pomóc, ale poza wrzuceniem pieniążka do puszki, nic nie przychodziło mi do głowy. Czułam się za słaba by działać w pojedynkę.
W 2017 roku zostałam wolontariuszką Jezuickiego Centrum Społecznego „W Akcji” (JCS).
Wspólnie zajmujemy się uchodźcami, wspomagając ich poprzez towarzyszenie im w ich trudnym życiu w obcym kraju jakim jest dla nich Polska. Chodzi o to aby spotkali się tu z życzliwością, ciepłem, pomocą i wsparciem, oraz aby nauczyli się nieco języka.
Pewnego dnia, w lutym 2017 roku, poszłam na mszę św. o godz. 12:00. Siedząc pod chórem miałam w perspektywie cały kościół. Kiedy msza się jeszcze nie zaczęła, zauważyłam nagle, że do kościoła weszły dwie małe dziewczynki trzymające się za ręce. Poznałam, że z pewnością są to dzieci romskie z Mołdawii czy też Rumunii. Wtedy ktoś je zawołał, a one wyszły z kościoła. Po mszy ciągle zastanawiałam się czy je jeszcze spotkam. Udało się, były! Jedna z nich podeszła do mnie i powiedziała, że jest głodna. Była tam też ich matka. Zaproponowałam więc, że pójdziemy do sklepu i tam wybiorą to, co jest im potrzebne. Po drodze do sklepu wypytywałam o imiona dzieci i powiedziałam o znajdującym się niedaleko JCS-ie, zapraszając, aby któregoś dnia przyszły. Matka dziewczynek wydała się bardzo sympatyczna. Powiedziała, że może przyjdzie ale nie dawała mi stu procentowej pewności. Spodobało mi się, że wypowiadane słowa są dla niej ważne i najwyraźniej nie rzuca ich na wiatr.
Zapamiętałam dobrze, że było to w lutym, bo na ten czas przypadały ferie zimowe i w JCS-ie organizowane były różne atrakcje dla dzieci uchodźców. Oczami wyobraźni widziałam już, że te dwie małe dziewczynki też mogłyby z tego skorzystać. Niestety nie pojawiły się więcej pod tym kościołem. Zupełnie niespodziewanie spotkałam je za to pod moim kościołem parafialnym. Potraktowałam to jako znak skierowany do mnie. Od tej pory nasza znajomość stała się bardziej regularna. Powoli poznawałam ich życie, troski, problemy i radości a także historię ich życia. Wkrótce również całą rodzinę. Zaczęłam im towarzyszyć.
Ponieważ bardzo leżała mi na sercu edukacja dzieci, naciskałam aby posłać je do szkoły. W tym czasie rodzina mieszkała na peryferiach Warszawy, z dala od szkoły, do której trzeba było iść wzdłuż bardzo ruchliwej i niebezpiecznej szosy. Matka bała się posyłać tamtędy dzieci. Ustaliłam więc z księdzem, że w salce parafialnej będę uczyła dzieci pisać i mówić po polsku. Było to jednak niewiele w porównaniu z prawdziwymi lekcjami w szkole. Na szczęście wkrótce rodzina przeniosła się w inne miejsce, a szkoła była niedaleko.
„Moje” małe dziewczynki były już dwa lata starsze, więc poszły nie do 1 a do 3 klasy. Dalej nie znały dobrze polskiego i nie pisały tak jak dzieci, które od początku chodziły do szkoły ale miały niewielkie podstawy. Tak zaczęła się nasza wspólna przygoda z edukacją w szkole. Zorientowałam się, że organizacja szkoły i kontakt nauczyciela z rodzicami jest zupełnie inny niż za moich czasów – a mam już swoje lata. Zostałam łącznikiem między szkołą a rodzicami przekazując im wszelkie wiadomości z e-dziennika i tłumacząc o co chodzi.
W różnych opracowaniach Romowie są określani jako grupa najbardziej dotknięta wykluczeniem. Często są to ludzie nie umiejący pisać i posługiwać się Internetem. Napotykają oni na różne bariery w zrozumieniu pewnych zasad czy praw. Ich życie właściwie sprowadza się do tego, aby przeżyć z dnia na dzień. Przyjechali doświadczając wielkiej biedy w swoim kraju. U nas żyje się im lepiej, ale bardzo skromnie i nadal na najniższym poziomie.
Z czasem poznaliśmy się na tyle, że załatwiając różne sprawy w szkole odwiedzałam ich, a oni będąc w mojej dzielnicy przychodzili na herbatę i kanapki. Pomagałam też dziewczynkom w odrabianiu lekcji. Wpadając do nich w odwiedziny zawsze byłam bardzo mile traktowana i spotykałam się z wielką gościnnością. Powoli poznawałam całą rodzinę z jej wieloma rozgałęzieniami. Okazało się, że są tam jeszcze inne dzieci, które z wielką zazdrością patrzyły na swoje dwie kuzynki, które poszły do szkoły.
We wrześniu tego roku szkolnego jeden z braci ciotecznych dziewczynek został zapisany do szkoły. Prawdopodobnie dzięki temu, że one same z entuzjazmem chodzi do szkoły, reszta rodziców zdecydowała się również zapisać swoje dzieci. Zaklęty krąg został przerwany. Wciąż opowiadam „moim” dziewczynkom, że mogą realizować swoje marzenia bycia kimś – ale muszą się uczyć.
Pandemia przeszkadza w naszych osobistych kontaktach gdyż jestem w grupie podwyższonego ryzyka. Spotykamy się tylko w maseczkach i to na świeżym powietrzu. Nie odwiedzam ich a oni nie bywają u mnie w domu, ale jesteśmy w stałym kontakcie.
Wielka radość z powodu pójścia dzieci do szkoły miesza się z wielką troską i obawą – jak dam radę „ogarnąć” już ośmioro dzieci, zapanować nad e-dziennikiem i przekazywać to wszystko rodzicom? Jak dam radę wspierać ich finansowo w opłatach za szkołę i uczestnictwo dzieci w różnych atrakcjach organizowanych przez szkołę? Samo zapewnienie plecaków i materiałów szkolnych dla sześciorga dzieci było nie lada wyzwaniem, a co będzie jak na skutek pandemii zostanie zamknięta szkoła a dzieci nie będą miały możliwości skorzystania z komputera i uczestniczenia w zdalnych lekcjach? Czy znów moi przyjaciele zostaną skazani na brak edukacji i wykluczenie?
Justyna Krzywacka