W Kairze już niedługo miał rozpocząć się nowy dzień. Dla nas jednak ten dzień dopiero się kończył. Po długiej podróży przez Wiedeń i Ateny, wreszcie dotarliśmy do Egiptu. Była trzecia w nocy. Nasze bagaże niedługo potem znalazły się w busie, który miał zawieść nas do ośrodka Jezuitów, w którym nocowaliśmy. Brak snu dawał o sobie znać, ale w całym tym zmęczeniu nie umknął naszym oczom ruch na drodze. Mnóstwo przejeżdżających samochodów bez świateł, dźwięk przesadnie używanego klaksonu i wyprzedzanie na granicy stłuczki. Dotarliśmy jednak bezpiecznie. Niesamowite. Tego pierwszego dnia przejeżdżaliśmy tą samą boczną uliczką, co na chwilę przed naszym wyjazdem na lotnisko, gdy przyszedł czas powrotu do Polski. Przez cały miesiąc, tej małej uliczki z nami nie było. Tylko tego pierwszego i ostatniego dnia naszego pobytu w Kairze.
Od placówki dla dzieci, dzieliło nas kilkadziesiąt minut drogi. Prowadzi ją ojciec Maghdi, który opiekował się nami przez cały miesiąc. Nie ukrywam tego, że przed pierwszym wyjazdem wiele myśleliśmy o tym, czy będziemy potrafili być dla tych dzieci w taki sposób, jakiego One naprawdę potrzebują. Znaczna większość spośród nich mówiła tylko po arabsku, a my mogliśmy pomagać sobie jedynie angielskim. Wszystkie te myśli uciekły jednak gdzieś na bok, gdy dotarliśmy na miejsce. Nie było żadnego lęku. Żadnego zawahania. Tylko dzieci biegnące w naszym kierunku z uśmiechem. Ta mała dłoń powoli wsuwająca się w dłoń. Spojrzenie, którego nie można zapomnieć. I doświadczenie Boga w tym miejscu. Tego, że tam jest i nie musimy się bać, bo wszystko powoli nam pokaże i nas poprowadzi. I tak też było…Do placówki przychodzą zarówno dzieci koptyjskie, jak i muzułmańskie. Niezwykle było móc zobaczyć brak jakichkolwiek granic pomiędzy nimi, a tylko wzajemną troskę i dzielenie się każdą, nawet tą najmniejszą radością. Wszystkie przyjęły nas tak ciepło. Przedstawiły nam różne tańce, a później zaprosiły nas do wspólnej zabawy, która łączyła w sobie kilka konkurencji z wykorzystaniem baloników wypełnionych wodą. Byliśmy więc nie tylko szczęśliwi, ale i mokrzy do suchej nitki. Poznaliśmy również Amy i Seham, które na co dzień opiekują się dziećmi. Radosne, otwarte, przepełnione chęcią dawania. Tego też dnia zdecydowaliśmy wspólnie z ojcem Maghdim o remoncie jednej z sal. To był dla nas początek czegoś nowego. Do tej pory, przez kilka miesięcy przygotowywaliśmy się do tego wyjazdu. Organizowaliśmy zbiórki pieniędzy, kiermasze i w tym wszystkim poznawaliśmy siebie. Nie wiedzieliśmy jednak co będzie dalej. Nie wiedzieliśmy, co tak naprawdę tam na nas czeka. A teraz tam byliśmy i nagle wszystko stało się takie realne.
Przez kolejne dni, przedpołudnia spędzaliśmy na przygotowywaniu zajęć języka angielskiego, zabaw, niekiedy pojawiały się również drobne prace związane z remontem, jak czyszczenie i malowanie ławek. Na popołudnia jechaliśmy natomiast do dzieci, gdzie najpierw mieliśmy czas na zabawę, w którą wplatało się nierzadko śpiewanie, a później przychodził czas na lekcje i remont. W prowadzeniu angielskiego pomagało nam dwóch wolontariuszy z liceum prowadzonego przez Jezuitów – Mina i Kiro. Byliśmy zaskoczeni tym, jak wiele swojego czasu potrafili ofiarować dzieciom i nam. Bo byli zawsze. Nie tylko wtedy, kiedy potrzebowaliśmy ich pomocy, ale i wtedy, kiedy chcieli być tak po prostu. Sam remont natomiast to dla nas nauka czyszczenia ściany, kładzenia gładzi i malowania. A wszystko pod okiem naszego egipskiego mistrza pędzla – Pana Ashraff’a. Wszyscy tak zaangażowali się w prowadzone prace. Nie tylko pan Ashraff, Mina, czy Kiro, ale również Nadine – nauczycielka z jezuickiego liceum, której uśmiech i pogoda ducha łapały za serce. Przez ostatni tydzień dzieci przyjeżdżały do nas. Czas podobnie jak wcześniej mijał nam wtedy na grze w piłkę, długich gonitwach, czy na rozmowach. Starsze dzieci znają angielski, a to pozwoliło nam lepiej się poznać.
W sobotę, w czwartym tygodniu trwania projektu, pojechaliśmy do placówki po raz ostatni. Uczyliśmy wtedy dzieci, jak zrobić zwierzątko z balona, nie zabrakło towarzyszących nam przez cały miesiąc zabaw i przedstawienia o Szewczyku Dratewce. Otwarta została też wyremontowana sala, czemu towarzyszyło wyświetlenie na zakupionym projektorze filmu przygotowanego przez Minę oraz Kiro o prowadzonej przez Jezuitów placówce. Nie wierzyliśmy, kiedy w pewnym momencie do pomieszczenia wniesiony został tort, na którym znajdowało się logo naszego projektu. Tak mały gest, który dla nas tak wiele znaczył. I chociaż tego nie chcieliśmy, powoli zaczęła trafiać do nas myśl, że przyszedł czas powrotu. Dwa dni później byliśmy już w drodze na lotnisko.
I teraz jesteśmy tutaj, a jednak myślami nadal tam. Bo o tym, co się wydarzyło nie można tak po prostu zapomnieć. Każde wspomnienie wciąż w nas żyje i o każde to wspomnienie wiem, że zawsze będziemy walczyli. Ten miesiąc nie był dla nas czasem dawania. Był dla nas przede wszystkim czasem otrzymywania. Tak wiele zmienił, tak wiele pokazał. Dzieci nauczyły nas, jak prawdziwie cieszyć się daną nam chwilą, jak doceniać każdy drobiazg w naszym życiu. Jezus był tam z nami: w każdym drugim człowieku, którego dane było nam spotkać, w każdym spojrzeniu, w każdym uśmiechu. Przed kilkoma miesiącami w naszych głowach było tak wiele pytań, niepewności. A co jest dzisiaj? Przychodzi od razu myśl, że jeśli nosisz w sobie jakieś pragnienie, zawierz je Panu. Nie bój się niepowodzeń. Po prostu zaufaj. Nic nie musisz, ale z Nim możesz wszystko. Dla Niego nie ma rzeczy niemożliwych.
„Powrót nie oznacza końca. To tak naprawdę dopiero początek czegoś nowego” – o. Maghdi.
Martyna Labak